2014/09/28

Hameryka odc. 3 - Wodospad Niagara

W połowie pierwszego tygodnia w Hameryce, w domu pojawil sie C. 

Przyjeżdżając tu wiedziałam że dołączy do nas ktoś z Hong-Kongu, ale nie przemyślawszy sprawy głębiej, założyłam że będzie to studentka medycyny. Trochę się więc zdziwiłam gdy zamiast azjatyckiego dziewczęcia, napotkałam w kuchni korpulentnego chirurga. 

Zawodu jednak nie było - bardzo szybko okazało się, ze C. jest świetnym kompanem, wiecznie uśmiechniętym i dowcipkującym tatuśkiem, zupełnie nie odpowiadającym stereotypowi chirurga-samca alfa i psychopaty. 

Jest tutaj na obserwacji, to znaczy, łazi za jakimś profesorem, ogląda operacje i ma za zadanie wściubianie tu wszędzie nosa, żeby po sześciu tygodniach wrócić do własnej placówki w HK i zdać raport z tego co w Hameryce robi się lepiej.

No... w każdym razie, ponieważ C. okazał się bardzo sympatyczny, i wynajął sobie na cały pobyt autko (a ja nie), gdy któregoś dnia w kuchni opowiedział że zastanawia się nad wycieczką nad Niagarę, podskoczyłam z ekscytacji jak Mała Mi i powiedziałam, że ja też bardzo chcę, i proszę, bardzo ładnie proszę żeby zabrał mnie ze sobą.

I tak w ramach metody "na sępa" wybrałam się nad Wodospad Niagara.   

Daleko nie było. 


Wiele osób wyobraża sobie Niagarę jako piękny wodospad w Północno-Amerykańskiej dziczy. Nic w tym stylu. Niagara Falls to cały zespół atrakcji turystycznych przez który w dzień i noc przewalają się tłumy turystów (wideo promocyjne tutaj). 



Ale zacznnijmy od początku...

Jak już dojedzie się do miasteczka o niewinnej nazwie "Niagara Falls" Najpierw trzeba znaleźć parking, i najlepiej taki trochę z dala od wodospadów, żeby nie płacić. Potem należy przejść kilka przecznic i skwerek, potknąć o kilka czarnych jak smoła (link!) wiewiórek, a potem najzwyczajniej w świecie podążać śladami innych turystów. 

Potem zaczynają się widoczki: na pierwszym planie wodospad a w tle... Kanada! 

    


Z pięknymi widokami należy oczywiście  zrobić sobie mnóstwo zdjęć.



Pierwsza atrakcja to wyprawa łodzią w środek wodosapdu. Uczestnicy dostają obowiązkowe pelerynki - teoretycznie dlatego, że pod wodospadem pada. W naszym przypadku również dlatego że woda leje się z nieba! 

Oczekujący na łódź wyglądają jak armia smerfów.

Smerfy na łodzi. W tle Kanada. 


Wodospad z bliska. 


A tak wyglądają mokre smerfy powracające z wyprawy. 


Po wypiciu herbaty i przekąsce, suche już smerfy pakują się w "zabytkowy" tramwaj. Ten wiezie nas do następnej atrakcji - jaskini która znajduje się pod wodospadem. 


Atrakcja nr. 2 to "Cave of the Winds", czyli jaskinia wiatrów. Atrakcja jest przepyszna. Jaskinia co prawda już nie istnieje (zawaliła się jakiś czas temu), ale zamiast tego zbudowano tu sprytny system drewnianych pomostów u podnóża wodospadu. Tutaj też jest bardzo mokro, ale jest już południe, niebo rozjaśniło się, a tempereatura podskoczyła w górę - nie marźniemy.


Większość osób spaceruje w żółtych pelerynkach. Nasze w akcie buntu zapakowaliśmy do plecaków - przydadzą się na inną wyprawę. 



Spostrzgawczy zauważą że wszyscy zwiedzający wyposażeni zostali w parę arcy modnych sandałów. Sandały + podwinięte nogawki to jedyny sposób na to żeby tu nie zmoknąć - pomosty zalewają fale uderzeniowe z wodospadu, więc wody jest momentami po kostki.  


Im bardziej w górę, tym bardziej robi się mokro. 


I coraz piękniej. 




Mój towarzysz podróży robi niesamowitą ilość "selfisiów" dzięki teleskopowej antence przyczepionej do aparatu. Budzi tym ogromną wesołość tubylców, ale zupełnie nic sobie z tego nie robi.


Antenka daje niezłe możliwości, choc aparatowi przydałaby się automatyczne wycieraczki. 


Na ostatnim pomoście od wodospadu wieje taki wicher, że ledwo co stoimy na nogach. Do tego etapu dochodzą tylko śmiałkowie którym nie robi już różnicy czy są mokrzy, czy nie. 


W drodze powrotnej odkrywamy, że po stronie Kanadyjskiej smerfy mają kolor czerwony (podpowiedź - na pokładzie łodzi). 


Wracając podziwiamy też kreatywność tych, którzy nie lubią się moczyć. 


Spacerujemy jeszcze chwilę po okolicy. Zerkamy do centrum edukacyjnego i akwarium ze smutnymi pingwinami. W akwarium interesuje nas oczywiście odpowiedź na pytanie "Gdzie jest Nemo?" 


Po znalezieniu Nemo mamy już trochę dosyć. Pakujemy się do autka i rozważamy co dalej - do Rochester, czy do Kanady? 

Oczywiście że do Kanady!!!




Nad rzeką rozciąga się most - po obu stronach mostu znajdują się przejścia graniczne. Przez Amerykańskie przejeżdżamy bez zatrzymywania - wyraźnie nie będą tu za nami tęsknić. 

Na Kanadyjskim przejściu celnik ogląda nasze paszporty i drapie się w głowę, nieco zdziwiony. 

- Kim jesteście? Co tu robicie? Po co jedziecie do Kanady? 

Trochę plączemy się w zeznaniach. 

C. który jest w stanach na wizie turystycznej mówi że mieszka w Rochester, ja, na wizie rezydenckiej ostrożnie mówię że przebywam czasowo. Teoretycznie Kanadyjskiego celnika nie powinno to obchodzić, ale zostajemy pouczeni co do tego jakich określeń powinniśmy używać - akurat odwrotnych niż te, których użyliśmy. 

- A z kąd wy się właściwie znacie, i dlaczego wjeżdżacie do Kanady razem?
- Jesteśmy współlokatorami. Jedziemy pozwiedzać.
- Wracacie dziś?
- Tak
- No dobra... to udanej zabawy.  

Po drugiej stronie rzeki jest... kanadyjskie centrum "Niagara Falls". Oprawa i cennik podobne. Widoki trochę lepsze, ale trasy spacerowe bardziej miejskie niż te Hamerykańskie.

Widok ze strony Kanadyjskiej daje nam radochę "Heeej... popatrz... tam staliśmy i byliśmy cali mokrzy!" 





Deptaczek dla turystów. 



Świadomość bycia w Kanadzie daje nam dużą frajdę. Łazikujemy wzdłuż rzeki, potem pakujemy się do centrum miasta (A może to już Toronto? Toronto ma taką wieżę jak ta tutaj... ), które okazuje się niestety zlepkiem hotali, kasyn i wielgachnych restauracji. Niestety... do Toro trzeba by jeszcze przejechać 130 kilometrów, a pora robi się już wieczorowa. 

Nieco zawiedzeni wsiadamy w autko i trochę na ślepo jedziemy na północ - tak dla hecy. Wszystko jest tu właściwie takie samo, może tylko poza tym, że plakaty i reklamy wskazują że wszyscy mają tutaj hopla na punckie hokeja na lodzie a nie futbolu amerykańskiego. 

Nieco znużeni jazdą wyszukujemy w TomTomie najbliższe miejsce które brzmi jakby serwowali w nim steki. Zatrzymujemy się w przydrożnym lokalu pełnym... lokalsów. 



Jest bardzo filmowo. Kilku młodych gości gra w bilard. Ludzie siedzący przy barze wyglądają jak stali bywalcy. Siwy starszy gość z brodą do pasa, w koszuli w kratę i czapeczce bejsbolowej taksuje nas od stóp do głów. 

Nie przejmujemy się i uśmiechnięci podchodzimy do baru. Dwie blondynki w średnim wieku zaczynają z nami żartować

- Napijecie się z nami tequili?
- Nie, chyba nie tym razem. Ale może można tu coś zjeść? 
- Ależ taaak! Słyszałam że hamburgery są tutaj "epickie".
- To weźmiemy dwa. 
    
Hambugsy okazują się faktycznie niesamowite.


Szamamy je z radością. 


A potem pakujemy się w autko i wracamy do Hameryki. 

Przekraczanie granicy nie sprawia nam żadnej trudności. "Nie takie rzeczy już widziałem" wydaje się myśleć celnik. 

Dwie godziny później jesteśmy już w domu. 

Tradycyjnie już, po powrocie z udanej wycieczki podjadam maliny rosnące na tarasie. 

"Samochód w tej Hameryce to jednak przydatny gadżet" myślę sobie. 



Brak komentarzy: