Halo Kochani,
Długo sie zbierałam żeby wysmarować następny post - aklimatyzacja bardzo mnie pochłania!
Ale już to naprawiam - przed Wami sprawozdanie z wycieczki nad Ontario, tym razem nawet z polskimi ogonkami ;)
W niedzielę rano obudziłam się z wyraźnym zapotrzebowaniem na przygodę. Nie miałam ochoty zwiedzać najbliższej okolicy albo rozpakowywać walizy. Po primo, szwendanie się po kampusie (bardzo podobnym do tego z Canterdziury) nie dałoby mi poczucia ze jestem za oceanem. Po drugie primo, zdecydowałam że trzeba korzystać z promyków słońca i przygodowego nastroju, bo te potrafią bardzo szybko się ulotnić.
Przemyślawszy to wszystko dogłębnie, postanowiłam sprawdzić czy to Ontario to tak właściwie jezioro, czy ocean.
Misja była oczywiście zainspirowana dociekaniami Tytusa de ZOO!
Dosiadłam czerwonego rumaka z patriotycznym dzwonkiem (rumak i dzwonek wliczone w czynsz) i wyruszyłam na wyprawę.
Trasa wydawała się prosta. Caly czas na północ wzdłuż rzeki: najpierw kampusem, potem przez centrum, i przedmieściami aż nad jezioro. Dziesięć mil powinnam dać radę bez probemu - nie bardzo tylko wiadomo jak będzie z warunkami jazdy.
Zielony kampus leży na całkiem przyzwoicie oznaczonej trasie rowerowej, więc początki były świetne. Szusowałam wzdłuż rzeki, pośród zielonych drzew, po pięknie przystrzyżonej trawie kicały szare wiewiórki - zupełnie takie same jak na kampusie w Canters.
Widoki na rzecze Genesee były wprost przepyszne.
Po kilkunastu minutach w oddali z zaczęło pojawiać się miasto.
Wjazd do miasta szybko z zaczął się komplikować. Remonty i niezrozumiale objazdy zbiły mnie z pantałyku, zgubiłam ścieżkę rowerowa. "Byle wzdłuż rzeki i na północ" pomyślałam, i pedałowałam dalej.
W centrum stało się jasne że na rowerowe eskapady jeżdżą tu tylko ekscentrycy. Napotkane dwuślady mogłam policzyć na palcach jednej reki. Na jezdni pasów dla rowerów, albo nawet pobocza brak, o ścieżkach rowerowych nie wspomnę.
Na szczęście podejrzałam jakiegoś ojca z dzieckiem na góralach. Jechali szerokim chodnikiem, postanowiłam ich wiec naśladować.
Dużo się rozglądałam, szczególnie że wciąż musiałam stać na światłach.
Żeby obejrzeć szczyty budynków bardzo mocno zadzierałam głowę!
Bardziej niż budynki ciekawiło mnie jednak to, że ulice były prawie puste. Nie rozwiązałam jeszcze tej zagadki, ale okazuje się, że w centrum Rochester mało kto w niedzielę bywa. Mieszczuchy siedzą zapewne w domkach, albo wymykają się na wycieczki. W ścisłym centrum nie ma knajp, i jest naprawdę trochę tak jakby wszyscy ze strachu gdzieś się pochowali. Budynki są - piękne i monumentalne - ale wszystkie zamknięte; ludzi brak. Może poza centrum jest jakaś dzielnica w której leniuchują się lokalni mieszkańcy? Być może odkryję to jeszcze w trakcie innej wycieczki!
W północnej części centrum zaczynają się tereny nieczynnej fabryki Kodaka, i robi się tu trochę smutno. Do 2004 roku Kodak był największym pracodawcą w regionie. George Eastman, założyciel firmy, jest tu wprost uwielbiany: doczekał się pomnika, firmuje wydział muzyki na uniwerku i rezerwat natury nad jeziorem Ontario.
Firmę Kodak zal założył w 1888 i pielęgnował aż do śmierci w 1932 roku. Niestety, Kodak zaczął podupadać wraz ze wzrostem popularności fotografii cyfrowej - w 2012 firma ogłosiła upadłość.
W połączeniu z upadkiem lokalnego przemysłu był to niezły cios dla mieszkańców miasta. Rochester się kurczy: populacja spadła tu z ponad 330 tys mieszkańców w latach szesćdziesiątych, do 210 tys na dziś dzień. Mówi się, że uniwersytet, który zatrudnia tu 20 tys. pracowników, podtrzymuje miasto przy życiu.
Po drodze zatrzymałam się nad wodospadem który napędzał kiedyś lokalne fabryki. Widoki są tu całkiem przyjemne.
Ale im dalej na północ, tym gorzej. W pewnym momencie połowa sklepów ma zamalowane szyby - wydaje się że mało co tu funkcjonuje. Trzymam kciuki żeby nie było tak przez resztę drogi nad jezioro.
Po przejeździe przez getto (o którym za chwilę), trasa zaczyna się przejaśniać. Pojawia się szeroki chodnik, ładne zadbane trawniki i domy z wielgachnymi podjazdami i autami. Co jakiś czas pojawiają się kościoły rożnej maści.
Jest ich całkiem sporo.
Muszę być już blisko jeziora, bo powietrze robi się rześkie, a domy wprost gigantyczne.
Wreszcie, po kilkunastu kilometrach jazdy widzę wodę, ale nie widzę plaży - wszystko jest tu prywatne!
Czas na pr przerwę i zmianę strategii. Konsultuję mapę - na szczęście ściągnęłam ja w domu, więc nie muszę się martwić że nie mam lokalnej karty i internetu w telefonie. Szukam najbliższej plaży. Odnajduje coś, co wygląda sensownie, i pedałuję dwa kilometry na wschód.
Znaki na niebie i ziemi wskazują, że jestem coraz bliżej.
Ontario!!!
Kładę się na piasku i usilnie wypatruję drugiego brzegu, ale poza dziarskimi surferami, widzę wodę po horyzont. Nikt mi kitu nie będzie wciskał, to Ontario to kawal oceanu, a nie jakieś tam jezioro!
Wpatruję się w niebo i ucinam krótką drzemkę.
Przypominam sobie, że miałam wyprowadzić na spacer mózg. Mózg (tak naprawdę to piłeczka antystresowa) dostałam przed wyjazdem od ukochanej Yvonne. Obiecałam że pokażę mu kawałek świata. "Mózgu, rozluźnij zwoje nerwowe i podziwiaj Ontario!"
Koło czternastej zaczynam zbierać się do domu. W drodze powrotnej rozglądam się po lokalnych osiedlach i szukam supermarketu.
Znajduję ulubiony market tutejszej klasy średniej - Wegmans. Ku mojemu zdziwieniu stoi przed nim stojak na rowery. Do marketu na 19 kas, aż trzy osoby podjechały rowerami - jak na tutejsze standardy, to chyba nawet nieźle.
Po zakupach wskakuję z powrotem na rower. Tym razem postanawiam objechać centrum miasta od wschodniej strony.
Im bliżej do centrum, tym robi się straszniej i smutniej. Jadę wzdłuż Hudson Avenue - to tutejsze getto. Pełno tu starych, porozwalanych domów. Domy mają ganki, na gankach gaworzą czarne kobiety, sympatyczne maluchy biegają po chodniku. Chyba pierwszy raz dzisiejszego dnia widzę na ulicy sporą ilość ludzi. Mieszkańcy Hudson Avenue jako jedyni korzystają tu z przestrzeni publicznej - nie jestem tylko pewna, czy dlatego że dobrze się tu czują, czy po prostu nie mają gdzie się wyrwać. Wzdłuż chodników stoją i chodą grupy mężczyzn, i coś w ich zachowaniu sprawia, że czuję się bardzo nieswojo. Wzbudzam jakieś dziwne zainteresowanie. Kilku mężczyzn do mnie nawołuje. Boję się. Nie zsiadam z roweru. Nie śmiem robić zdjęć.
Zatrzymuję się dopiero, gdy zupełnie niespodziewanie widzę znajome kolory. Z zaskoczenia aż zapomniałam, że mam lekkiego pietra.
Za jakiś czas widzę Polski sklep - niestety z zamknięty.
I klub PAC.
Aż dojeżdżam do ulicy o znajomo brzmiącej nazwie!
W domu, kiedy zerkam na mapę, okazuje się że znajomo brzmiących ulic i obiektów jest w tej okolicy więcej. Polonia musiała się tu zagnieździć dawno, dawno temu - Kościół Św. Stanisława górujący nad pozostałymi budynkami powstał w 1909 roku. Wszystkie trzy Polskie miejscówki znajdują się w czarnej dzielnicy. Ciekawi mnie strasznie jak wyglądają tu relacje między mieszkańcami, ale po przestudiowaniu wiadomości w internecie dochodzę do wniosku, że prędko się nie dowiem. Wpisując hasło "Hudson Avenue, Rochester" w wyszukiwarkę, znajduję artykuły o strzelaninach, biedzie, przepychankach i nadużyciach policji - skutecznie zniechęca mnie to do kolejnej wycieczki w te okolice. W tygodniu przed moją eskapadą na Warsaw Street postrzelono troje policjantów - jeden z nich zmarł od obrażeń. W dzielnicy atmosfera jest dość napięta, widać obecność policji. Mam poczucie że można dobrze rozumieć jak działa strach, jak działają procesy międzygrupowe i rasizm, ale wiedza książkowa na niewiele się przydaje kiedy z zaskoczenia trafia się w zagrażającą sytuację...
Szybko pedałuję przez Hudson Ave, i z ulgą oddycham, gdy trafiam z powrotem między monumentalnymi budynki i szerokie ulice centrum Rochester.
Po pokonaniu kolejnych kilometrów, nieźle już zmachana, parkuję na ganku naszego domu i podjadam rosnące w ogródku maliny.
Dom w którym mieszkamy sąsiaduje z uniwersyteckim szpitalem. W porównaniu z tym co dziś widziałam, nasza dzielnica jest zupełnie przeciętna - zadbane domki, tu i uwdzie udekorowane, z ładnymi trawniczkami - jest tak bardzo Hobbicko, tylko w wersji XXL.
W poniedziałek rano opowiadam koledze z pracy gdzie mieszkam.
"Oh, so you live in the white-coat ghetto!" odpowiada.
Okazuje się, że mieszkam na terenach zwanych "gettem białych kitli" - w około sami studenci medycyny.
Getto - takie małe słowo, a kryje się za nim tyle znaczeń.
Ps. A tak żeby nie kończyć na zbyt poważnie, to po dogłębnym przemyśleniu sprawy, doszłam do wniosku że Ontario to jednak ocean! Wyglądało jak ocean i wiało jak ocean - taka jest moja wersja i jej się będę trzymać!
1 komentarz:
Story o jeziorze, a właściwie oceanie bardzo mi się podobała. A w szczególności motto z Tytusa. brat
Prześlij komentarz